Po moim ostatnim pobycie w Polsce kosmetyczka wzbogaciła mi się jak zwykle o "kilka" drobiazgów, które pokazywałam w tym filmiku. Jednak z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu nie odwiedziłam na urlopie Inglota- koniec świata bliski!!! Ostatnio moja siostra była w domu więc przy Jej pomocy postanowiłam naprawić ten jakże kardynalny błąd. Oto co sobie zamówiłam:
Zakupy były jak widać bardzo przemyślane, gdy stoimy w salonie czy koło wyspy zawsze istnieje zagrożenie, że coś nadprogramowego przykuje naszą uwagę, kiedy jednak ktoś inny kupuje nam rzeczy bierze tyko to co jest na liście.
Ostatnio dużo się słyszy o pudrach do modelowania twarzy HD. Poprosiłam siostrę żeby na oko wybrała dla mnie kolory, które będą pasować do mojej bladej karnacji- ciemny oraz jasny.
Numer 505 to typowy chłodny brąz. Z tego co się orientuję w ofercie jest jeszcze jeden odcień chłodniejszy od niego (bodajże 504), ale Pani obsługująca stoisko przestrzegała, że na niektórych karnacjach potrafi on wyglądać zbyt sino więc nie chciałam ryzykować.
Numer 503 natomiast to odcień rozjaśniający (nie chciałam użyć określenia rozświetlający). Szczerze mówiąc trudno jest znaleźć puder, który będzie jaśniejszy ode mnie, więc nie spodziewałam się przy min spektakularnego efektu. Słyszałam natomiast że te kosmetyki idealnie nadają się do utrwalania korektora pod oczami i tak właśnie mam zamiar go używać.
Oba kosmetyki nie są typowymi matami. Ich wykończenie jest lekko satynowe co bardzo mnie cieszy, gdyż będą subtelnie odbijać światło dając efekt aksamitnej cery. Na zdjęciu poniżej zostały one oczywiście nałożone dość grubą warstwą.
Kolejne dwa kosmetyki to cienie do powiek, które wypatrzyłam w kosmetyczce koleżanki.
326 to ciemny, czekoladowy brąz w chłodnym odcieniu. Wykończenie jest jak na moje oko również lekko satynowe, choć przypuszczam, że w sklepie opisali by go jako mat- to mi się właśnie w Inglocie podoba, że ich maty nie są suche, pudrowe czy wręcz kredowe, one bardzo miękko wyglądają na skórze.
319 to matowy brudny róż.
Zdecydowałam się na zakup tych cieni gdyż są to kolory bardzo uniwersalne, stanowiące ładną podstawę każdej kosmetyczki.
Dziś rano postanowiłam od razu przetestować moje nowości. Przy użyciu zaprezentowanych wyżej cieni stworzyłam makijaż dzienny, który chciałabym Wam poniżej pokazać.
Niestety nie wystarczyło mi czasu na robienie zdjęć twarzy, więc pudry do konturowania pokażę Wam przy innej okazji.
Makijaż powstał na matowej bazie Zoeva. W zewnętrznym kąciku wylądował cień 326. 319 znalazł się w wewn kąciku a także posłużył mi do roztarcia górnej granicy ciemnego brązu. Na środkową część powieki nałożyłam cień z Vipera 76 (z bliska mogliście oglądać go w tym poście, a dokładniej na tym oraz tym zdjęciu- kocham go tak bardzo, że już prawie go zdenkowałam). Kreskę wykonałam eyelinerem w pisaku Essence, na rzęsach wylądował tusz z tej samej firmy.
Do podkreślenia dolnej powieki użyłam kredki Avon shimmer khaki klik. Wewnętrzny kącik natomiast został rozświetlony matowym waniliowym cieniem MIYO 04.
Jeżeli mieliście kontakt z pudrami do modelowania to dajcie mi koniecznie znać jakie jest Wasze zdanie na ich temat. Napiszcie mi również jakie kolory cieni są podstawą Waszej makijażowej kosmetyczki.
Pozdrawiam ♥
środa, 29 października 2014
poniedziałek, 20 października 2014
Love 2 Mix Organic- Organiczny Kojący Krem do Ciała na Noc Mięta i Lawenda- recenzja
Chciałabym Was dziś zaprosić na recenzję kremu do ciała z firmy Love 2 Mix Organic KLIK. O kosmetyku mówiłam już w moich zbiorczych ulubieńcach pielęgnacyjnych na kanale YouTube, ale uważam, że produkt jest tak fajny, że zasługuje również na osobną notatkę na blogu ☺
Jest to produkt organiczny nie zawierający w składzie parabenów, olei mineralnych czy ftalanów. Natomiast w środku znajdziemy naturalne olejki eteryczne mięty i lawendy, które w połączeniu tworzą niezwykle relaksująco odprężający aromat. Kosmetyk ze względu na wyżej wymienione olejki rekomendowany jest jako krem do ciała na noc.
Produkt zamknięty jest w plastikowe opakowanie o pojemności 250 ml. Pod zakręcaną pokrywką znajdziemy jeszcze dodatkową osłonkę, która jest tak skonstruowana, że nawet przy wilgotnych czy śliskich od kosmetyków dłoniach nie ma najmniejszego problemu z usunięciem jej. Potem dzieje się magia.... Cała łazienka w kilka chwil wypełnia się niezwykłym aromatem. Sama nie potrafię powiedzieć czy on mnie bardziej uspokajał czy pobudzał, koił zmysły czy orzeźwiał po ciężkim dniu, ale wiem, że z ogromną przyjemnością oddawałam się codziennym zabiegom pielęgnacyjnym. Jedyny minus jaki w nim zauważyłam to fakt, że po aplikacji zapach w dość szybkim czasie ulatniał się ze skóry, a ja nie miałabym nic przeciwko temu żeby tak pachnieć.
Sama konsystencja kremu nie jest luźna, na pewno nie można jej wylać z opakowania. Nie do końca wiem, czy zastosowanie tej osłonki było spowodowane utrzymywaniem kremu w ryzach czy kwestią ewentualnego wietrzenia zapachu. Kolorek bardzo przyjemny, zielonkawy, jak rozwodniona mięta.
Z aplikacją na skórę nie ma żadnego problemu. Produkt nie smuży, nie ciągnie się, dość szybko się wchłania nie przeszkadzając w późniejszym ubieraniu się. Dodam, że kosmetyk testowałam w czasie największych upałów.
Po jego zastosowaniu skóra jest przede wszystkim pięknie nawilżona- do tego stopnia, że stała się gęsta aż mięsista w dotyku. Dodatkowo kosmetyk bardzo wygładza i uelastycznia ciało. Gdyby jeszcze ten zapach był trwalszy... ale ponoć nie można mieć wszystkiego ☺
Osobiście krem serdecznie i gorąco polecam. Jeżeli nie lubicie tych nut zapachowych, które tu zostały użyte to w ofercie producenta znaleźć można inne ciekawe połączenia. Jeżeli ktoś z Was testował inne wersje to dajcie mi koniecznie znać które zasługują na największą uwagę.
Dla wnikliwych skład kosmetyku:
Na koniec jeszcze chciałabym przekazać Wam pewną wiadomość- na hasło 82INEZ (ważna wielkość liter) otrzymacie 30% zniżki w sklepie Skarby Syberii, oferta nie łączy się z innymi promocjami.
Pozdrawiam ♥
Jest to produkt organiczny nie zawierający w składzie parabenów, olei mineralnych czy ftalanów. Natomiast w środku znajdziemy naturalne olejki eteryczne mięty i lawendy, które w połączeniu tworzą niezwykle relaksująco odprężający aromat. Kosmetyk ze względu na wyżej wymienione olejki rekomendowany jest jako krem do ciała na noc.
Produkt zamknięty jest w plastikowe opakowanie o pojemności 250 ml. Pod zakręcaną pokrywką znajdziemy jeszcze dodatkową osłonkę, która jest tak skonstruowana, że nawet przy wilgotnych czy śliskich od kosmetyków dłoniach nie ma najmniejszego problemu z usunięciem jej. Potem dzieje się magia.... Cała łazienka w kilka chwil wypełnia się niezwykłym aromatem. Sama nie potrafię powiedzieć czy on mnie bardziej uspokajał czy pobudzał, koił zmysły czy orzeźwiał po ciężkim dniu, ale wiem, że z ogromną przyjemnością oddawałam się codziennym zabiegom pielęgnacyjnym. Jedyny minus jaki w nim zauważyłam to fakt, że po aplikacji zapach w dość szybkim czasie ulatniał się ze skóry, a ja nie miałabym nic przeciwko temu żeby tak pachnieć.
Sama konsystencja kremu nie jest luźna, na pewno nie można jej wylać z opakowania. Nie do końca wiem, czy zastosowanie tej osłonki było spowodowane utrzymywaniem kremu w ryzach czy kwestią ewentualnego wietrzenia zapachu. Kolorek bardzo przyjemny, zielonkawy, jak rozwodniona mięta.
Z aplikacją na skórę nie ma żadnego problemu. Produkt nie smuży, nie ciągnie się, dość szybko się wchłania nie przeszkadzając w późniejszym ubieraniu się. Dodam, że kosmetyk testowałam w czasie największych upałów.
Po jego zastosowaniu skóra jest przede wszystkim pięknie nawilżona- do tego stopnia, że stała się gęsta aż mięsista w dotyku. Dodatkowo kosmetyk bardzo wygładza i uelastycznia ciało. Gdyby jeszcze ten zapach był trwalszy... ale ponoć nie można mieć wszystkiego ☺
Osobiście krem serdecznie i gorąco polecam. Jeżeli nie lubicie tych nut zapachowych, które tu zostały użyte to w ofercie producenta znaleźć można inne ciekawe połączenia. Jeżeli ktoś z Was testował inne wersje to dajcie mi koniecznie znać które zasługują na największą uwagę.
Dla wnikliwych skład kosmetyku:
Na koniec jeszcze chciałabym przekazać Wam pewną wiadomość- na hasło 82INEZ (ważna wielkość liter) otrzymacie 30% zniżki w sklepie Skarby Syberii, oferta nie łączy się z innymi promocjami.
Pozdrawiam ♥
niedziela, 12 października 2014
KIKO 518 & 340
Dziś post z gatunku dużo zdjęć, mało tekstu. Chciałabym Wam zaprezentować mani, który wykonałam przy użyciu 2 lakierów do paznokci z firmy KIKO.
Uwielbiam lakiery z tej firmy, mają piękne kolory i bardzo przyzwoity poziom krycia. Do tego ładnie rozprowadzają się na płytce paznokcia nie tworząc smug czy prześwitów. Wysychają w standardowym nie za krótkim i nie za długim czasie, oczywiście dobry top coat może ten proces znacznie przyśpieszyć. PS. "Dobry top coat" to w moim przypadku również produkt z KIKO, który totalnie odmienił moje postrzeganie tego typu kosmetyków.
Ich pojemność to 11 ml, pędzelki mają spłaszczone co osobiście bardzo lubię. Ceny regularnej nie pamiętam bo zawsze kupuję je w cyklicznie pojawiającej się promocji- 1,95 euro za sztukę, która w późniejszym czasie obniża się jeszcze do kwoty 1,5 euro za sztukę.
Dziś miałam ochotę na mani inny niż zawsze i... chyba trochę mnie poniosło, sama nie jestem pewna czy efekt końcowy mi się podoba czy raczej jest kiczowaty- Wasza opinia w komentarzach więc będzie bezcenna ☺.
Do zrobienia tego "dzieła" użyłam lakieru 518, który jest zgaszonym fioletem wpadającym w granat, a którego dokładnego koloru mimo prób i starań nie udało mi się oddać na fotkach. Na swoją obronę mogę tylko dodać, że nie mogę się oprzeć wrażeniu iż kolor ten na paznokciach faktycznie wychodzi ciemniejszy i "granatowszy" niż w butelce. Tym odcieniem pokryłam 3 paznokcie, a później posłużył mi do zrobienia wzorku na pozostałych dwóch.
Kolor 340 natomiast to piękny, letni błękit, można go również opisać jako baby blue. Jak widać był on bazą do wzorków na kciuku i palcu serdecznym.
To... hmmm... "coś" na wspomnianych dwóch palcach powstało przy użyciu taśmy klejącej i nożyczek wycinających wzorki. Było trochę zabawy z przyklejaniem- szczególnie na prawej ręce, ale ostatecznie wszystko się udało.
I to już wszystko na dziś, będzie mi miło jak zamieścicie szczere opinie co ostatecznego wyglądu paznokci, bo sama nie wiem czy mam to zmywać czym prędzej czy nie...
Pozdrawiam ♥
Uwielbiam lakiery z tej firmy, mają piękne kolory i bardzo przyzwoity poziom krycia. Do tego ładnie rozprowadzają się na płytce paznokcia nie tworząc smug czy prześwitów. Wysychają w standardowym nie za krótkim i nie za długim czasie, oczywiście dobry top coat może ten proces znacznie przyśpieszyć. PS. "Dobry top coat" to w moim przypadku również produkt z KIKO, który totalnie odmienił moje postrzeganie tego typu kosmetyków.
Ich pojemność to 11 ml, pędzelki mają spłaszczone co osobiście bardzo lubię. Ceny regularnej nie pamiętam bo zawsze kupuję je w cyklicznie pojawiającej się promocji- 1,95 euro za sztukę, która w późniejszym czasie obniża się jeszcze do kwoty 1,5 euro za sztukę.
Dziś miałam ochotę na mani inny niż zawsze i... chyba trochę mnie poniosło, sama nie jestem pewna czy efekt końcowy mi się podoba czy raczej jest kiczowaty- Wasza opinia w komentarzach więc będzie bezcenna ☺.
Do zrobienia tego "dzieła" użyłam lakieru 518, który jest zgaszonym fioletem wpadającym w granat, a którego dokładnego koloru mimo prób i starań nie udało mi się oddać na fotkach. Na swoją obronę mogę tylko dodać, że nie mogę się oprzeć wrażeniu iż kolor ten na paznokciach faktycznie wychodzi ciemniejszy i "granatowszy" niż w butelce. Tym odcieniem pokryłam 3 paznokcie, a później posłużył mi do zrobienia wzorku na pozostałych dwóch.
Kolor 340 natomiast to piękny, letni błękit, można go również opisać jako baby blue. Jak widać był on bazą do wzorków na kciuku i palcu serdecznym.
To... hmmm... "coś" na wspomnianych dwóch palcach powstało przy użyciu taśmy klejącej i nożyczek wycinających wzorki. Było trochę zabawy z przyklejaniem- szczególnie na prawej ręce, ale ostatecznie wszystko się udało.
I to już wszystko na dziś, będzie mi miło jak zamieścicie szczere opinie co ostatecznego wyglądu paznokci, bo sama nie wiem czy mam to zmywać czym prędzej czy nie...
Pozdrawiam ♥
środa, 8 października 2014
Arkana- Bioaktywny tonik nawilżający- recenzja
Dziś zapraszam na jedną z tych recenzji, która miała się pojawić dawno temu, ale co się odwlecze to nie uciecze... ☺
Bioaktywny tonik nawilżający to niejako "dopełnienie kuracji" w skład której wchodził Bioaktywny krem z aminokwasami, o którym pisałam Wam tutaj. Faktycznie kosmetyków używałam równolegle i o tyle co wspomniany wyżej krem bardzo przypadł mi do gustu to tonik niestety nie stał się moim ulubieńcem.
Pojemność produktu jest ogromna, gdyż ma on aż 500 ml. W sklepie internetowym Arkana jest on natomiast dostępny w wielkości 200 ml za 25 zł.
Tonik zamknięty jest w plastikową butelkę z pompką, która wyposażona jest w funkcję otwórz/zamknij. Sam płyn jest przeźroczysty i ma konsystencję wody więc nie widziałam powodu robienia mu zdjęcia do prezentacji.
Producent obiecuje, że kosmetyk przywróci równowagę naszej skórze, będzie łagodził podrażnienia i regenerował ją. Powinien regulować poziom pH oraz NMF (naturalny czynnik nawilżający). Substancje aktywne w nim zawarte to przede wszystkim kompleks 12 aminokwasów, nawilżający kwas hialuronowy w dwóch formach- wysokocząsteczkowej i niskocząsteczkowej, kwas asparginowy, pantenol i... tak by można wymieniać. Dodatkowo natychmiast po użyciu powinnyśmy zauważyć efekt liftingu i wypełnienia zmarszczek. Przyznacie, że całość brzmi nieźle.
Niestety tak jak wspomniałam powyżej przygody z tym kosmetykiem nie wspominam miło.
Przede wszystkim samo nanoszenie na buzię toniku nie było miłym doświadczeniem. Podczas przemywania twarzy z policzków unosił się opar który podrażniał mi oczy. W tym miejscu pragnę podkreślić, że nie przemywałam nim ani oczu ani nawet skóry pod oczami. W składzie produktu dostrzeżecie alkohol, jednak moim zdaniem znajduje się on tam tak daleko, że nie obwiniałabym go o to działanie.
W trakcie stosowania produktu nie zauważyłam większego wpływu na stan skóry- an pozytywnego ani negatywnego, o wspomnianym wyżej natychmiastowym efekcie liftingu nie wspominając. Zużyłam w sumie około 2/3 opakowania sięgając po kosmetyk minimum raz dziennie. Po tym czasie odstawiłam tonik ponieważ zaczął... śmierdzieć. Sam produkt jest bezzapachowy więc ta zmiana od razu rzuciła się w oczy. Smrodek jaki unosił się z płatka kosmetycznego kojarzył mi się z zapachem farb/lakierów.
Po tych wszystkich doświadczeniach muszę stwierdzić, że produktem czuję się delikatnie rzecz ujmując rozczarowana w związku z powyższym nie polecam tego kosmetyku.
Na koniec dla wnikliwych skład:
Pozdrawiam ♥
Bioaktywny tonik nawilżający to niejako "dopełnienie kuracji" w skład której wchodził Bioaktywny krem z aminokwasami, o którym pisałam Wam tutaj. Faktycznie kosmetyków używałam równolegle i o tyle co wspomniany wyżej krem bardzo przypadł mi do gustu to tonik niestety nie stał się moim ulubieńcem.
Pojemność produktu jest ogromna, gdyż ma on aż 500 ml. W sklepie internetowym Arkana jest on natomiast dostępny w wielkości 200 ml za 25 zł.
Tonik zamknięty jest w plastikową butelkę z pompką, która wyposażona jest w funkcję otwórz/zamknij. Sam płyn jest przeźroczysty i ma konsystencję wody więc nie widziałam powodu robienia mu zdjęcia do prezentacji.
Producent obiecuje, że kosmetyk przywróci równowagę naszej skórze, będzie łagodził podrażnienia i regenerował ją. Powinien regulować poziom pH oraz NMF (naturalny czynnik nawilżający). Substancje aktywne w nim zawarte to przede wszystkim kompleks 12 aminokwasów, nawilżający kwas hialuronowy w dwóch formach- wysokocząsteczkowej i niskocząsteczkowej, kwas asparginowy, pantenol i... tak by można wymieniać. Dodatkowo natychmiast po użyciu powinnyśmy zauważyć efekt liftingu i wypełnienia zmarszczek. Przyznacie, że całość brzmi nieźle.
Niestety tak jak wspomniałam powyżej przygody z tym kosmetykiem nie wspominam miło.
Przede wszystkim samo nanoszenie na buzię toniku nie było miłym doświadczeniem. Podczas przemywania twarzy z policzków unosił się opar który podrażniał mi oczy. W tym miejscu pragnę podkreślić, że nie przemywałam nim ani oczu ani nawet skóry pod oczami. W składzie produktu dostrzeżecie alkohol, jednak moim zdaniem znajduje się on tam tak daleko, że nie obwiniałabym go o to działanie.
W trakcie stosowania produktu nie zauważyłam większego wpływu na stan skóry- an pozytywnego ani negatywnego, o wspomnianym wyżej natychmiastowym efekcie liftingu nie wspominając. Zużyłam w sumie około 2/3 opakowania sięgając po kosmetyk minimum raz dziennie. Po tym czasie odstawiłam tonik ponieważ zaczął... śmierdzieć. Sam produkt jest bezzapachowy więc ta zmiana od razu rzuciła się w oczy. Smrodek jaki unosił się z płatka kosmetycznego kojarzył mi się z zapachem farb/lakierów.
Po tych wszystkich doświadczeniach muszę stwierdzić, że produktem czuję się delikatnie rzecz ujmując rozczarowana w związku z powyższym nie polecam tego kosmetyku.
Na koniec dla wnikliwych skład:
Pozdrawiam ♥
niedziela, 5 października 2014
Max Factor CC Cream- recenzja
Od dawna zbieram się do napisania recenzji tego kosmetyku. Podkład w tak zwanym międzyczasie zdążyłam zużyć a opakowanie wyrzucić. Produkt ten jednak tak miło wspominam, że mimo faktu nie posiadania go w swojej kosmetyczce chciałabym się podzielić z Wami moją opinią na jego temat.
Moi drodzy przedstawiam Krem CC czy raczej CC Cream od Max Factor, który posiadałam w najjaśniejszym dostępnym odcieniu 40 Fair.
Jestem przedstawicielką osób bladolicych a do tego zawzięcie unikam słońca- nie, nie po to żeby uchronić się przed zmarszczkami tylko dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie cierpię się opalać. Trzeba przyznać, że niewiele jest kosmetycznych firm drogeryjnych oferujących tak jasne odcienie, które pozwalają mi nałożyć kosmetyk bez obawy o to, że moja głowa nie będzie pasować do reszty ciała. Na szczęście w szafie Max Factor jest kilka naprawdę fajnych perełek a krem CC zdecydowanie się do nich zalicza.
Opakowanie jakie jest każdy widzi. Osobiście lubię tubki o wiele bardziej niż najbardziej polecane buteleczki z pompkami. Problem z tymi drugimi polega na tym, że kosmetyk ładnie wydobywa się z opakowania wtedy gdy go tam jest dość dużo ale z wykończeniem podkładu "do ostatniej kropelki" mamy już nie lada problem. Tuba jest równie higieniczna, lekka a gdy kosmetyk bardzo przypadnie nam do gustu a samo wyciskanie już nie wystarcza można ją rozciąć i wygrzebać pozostałości ukryte w zakamarkach.
Pojemność kosmetyku to standardowe 30 ml. Na uwagę zasługuje również fakt, że posiada ochronę przeciwsłoneczną w wysokości SPF 10, co nie jest zawrotną wielkością, ale JEST ☺.
Konsystencja jest przyjemnie lekka, przypomina mi rzadki mus (???). Co najważniejsze ładnie rozprowadza się na twarzy nie tworząc smug, nie podkreśla porów, jednak ze względu na swoją suchość może podkreślać skórki. W związku z tym kosmetyk polecałabym osobom o cerze od normalnej do tłustej a odradzałabym osobom o cerze przesuszonej z widocznymi skórkami.
Po aplikacji kosmetyk jest na twarzy niewyczuwalny, co bardzo sobie w lekkich podkładach cenię. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jego trwałość- testowałam owy podkład w upałach i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu po dość aktywnym dniu on ciągle był na twarzy i to w całkiem niezłym stanie.
Producent obiecuje "nieskazitelne krycie" z czym niestety nie mogę się zgodzić. Owszem krycie można budować przez dodanie kolejnej warstwy w newralgiczne miejsca ale nawet wtedy określiłabym go raczej mianem średniaczka- bez korektora przy większych problemach ani rusz. I żeby nie było niedomówień- nie jestem zwolenniczką podkładów mocno kryjących, uważam, że o wiele lepszym rozwiązaniem jest punktowe zasłanianie niedoskonałości a nie przykrywanie całej buzi.
Na poniższych zdjęciach możecie zobaczyć jak kosmetyk prezentuje się na twarzy przy jednej (górne zdjęcie) oraz dwóch warstwach (dolne zdjęcie). Zaznaczam, że nie użyłam żadnego korektora ani pudru wykańczającego. A tak na marginesie możecie też zobaczyć moje brwi "przed" i "po" makijażu ☺
Podsumowując z tego kosmetyku jestem czy raczej byłam bardzo zadowolona. Zdecydowanie trafił on na moją listę podkładów do których warto wrócić.
Jeżeli mieliście z nim już kontakt to dajcie mi znać czy u Was sprawdził się on równie dobrze.
Pozdrawiam ♥
Moi drodzy przedstawiam Krem CC czy raczej CC Cream od Max Factor, który posiadałam w najjaśniejszym dostępnym odcieniu 40 Fair.
Jestem przedstawicielką osób bladolicych a do tego zawzięcie unikam słońca- nie, nie po to żeby uchronić się przed zmarszczkami tylko dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie cierpię się opalać. Trzeba przyznać, że niewiele jest kosmetycznych firm drogeryjnych oferujących tak jasne odcienie, które pozwalają mi nałożyć kosmetyk bez obawy o to, że moja głowa nie będzie pasować do reszty ciała. Na szczęście w szafie Max Factor jest kilka naprawdę fajnych perełek a krem CC zdecydowanie się do nich zalicza.
Opakowanie jakie jest każdy widzi. Osobiście lubię tubki o wiele bardziej niż najbardziej polecane buteleczki z pompkami. Problem z tymi drugimi polega na tym, że kosmetyk ładnie wydobywa się z opakowania wtedy gdy go tam jest dość dużo ale z wykończeniem podkładu "do ostatniej kropelki" mamy już nie lada problem. Tuba jest równie higieniczna, lekka a gdy kosmetyk bardzo przypadnie nam do gustu a samo wyciskanie już nie wystarcza można ją rozciąć i wygrzebać pozostałości ukryte w zakamarkach.
Pojemność kosmetyku to standardowe 30 ml. Na uwagę zasługuje również fakt, że posiada ochronę przeciwsłoneczną w wysokości SPF 10, co nie jest zawrotną wielkością, ale JEST ☺.
Konsystencja jest przyjemnie lekka, przypomina mi rzadki mus (???). Co najważniejsze ładnie rozprowadza się na twarzy nie tworząc smug, nie podkreśla porów, jednak ze względu na swoją suchość może podkreślać skórki. W związku z tym kosmetyk polecałabym osobom o cerze od normalnej do tłustej a odradzałabym osobom o cerze przesuszonej z widocznymi skórkami.
Po aplikacji kosmetyk jest na twarzy niewyczuwalny, co bardzo sobie w lekkich podkładach cenię. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie jego trwałość- testowałam owy podkład w upałach i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu po dość aktywnym dniu on ciągle był na twarzy i to w całkiem niezłym stanie.
Producent obiecuje "nieskazitelne krycie" z czym niestety nie mogę się zgodzić. Owszem krycie można budować przez dodanie kolejnej warstwy w newralgiczne miejsca ale nawet wtedy określiłabym go raczej mianem średniaczka- bez korektora przy większych problemach ani rusz. I żeby nie było niedomówień- nie jestem zwolenniczką podkładów mocno kryjących, uważam, że o wiele lepszym rozwiązaniem jest punktowe zasłanianie niedoskonałości a nie przykrywanie całej buzi.
Na poniższych zdjęciach możecie zobaczyć jak kosmetyk prezentuje się na twarzy przy jednej (górne zdjęcie) oraz dwóch warstwach (dolne zdjęcie). Zaznaczam, że nie użyłam żadnego korektora ani pudru wykańczającego. A tak na marginesie możecie też zobaczyć moje brwi "przed" i "po" makijażu ☺
Podsumowując z tego kosmetyku jestem czy raczej byłam bardzo zadowolona. Zdecydowanie trafił on na moją listę podkładów do których warto wrócić.
Jeżeli mieliście z nim już kontakt to dajcie mi znać czy u Was sprawdził się on równie dobrze.
Pozdrawiam ♥
wtorek, 30 września 2014
Trudne początki...
Uhhhh.... Za każdym razem kiedy wracam do pisania bloga mam wrażenie, że znowu zaczynam wszystko od początku. Jakby na to spojrzeć 3 miesiące przerwy w pisaniu to baaardzo długi okres czasu. Zawsze obiecuję sobie, że więcej się to nie powtórzy, że teraz już będzie w miarę regularnie i zawsze mi to nie wychodzi. Pewnie i tym razem się nie uda, ale będę się starała... jak zawsze ☺.
Nie należę do grupy osób które chcą blogować zawodowo- żeby wszystko było jasne- nie uważam tego za coś złego- "woloć Tomku w swoim domku" czy raczej na swoim blogu. Niemniej da mnie blogowanie i vlogowanie to hobby i chcę żeby tak zostało. Niestety z tym wiąże się pewien problem- jeżeli z powodu braku czasu COŚ muszę odstawić na boczny tor to właśnie tym CZYMŚ jest blog i kanał na YT.
Ale, ale ja tu nie przyszłam ponarzekać na wieczny brak czasu bo w jakiś niekoniecznie zrozumiały dla mnie masochistyczny sposób bardzo lubię otaczający mnie chaos. Przyszłam tu poinformować, że znowu wracam do gry i to troszkę lepiej zorganizowana niż zazwyczaj ☺.
Wymyśliłam sobie, że stworzę coś na kształt blogowego plannera. Sama nie potrafię zrobić grafiki która w 100% pasowałaby do moich potrzeb więc szukam inspiracji w sieci. Oczywiście jak zawsze w takich chwilach zaglądnęłam na Pinterest'a (jeżeli jeszcze nie wiecie co to jest to koniecznie musicie zapoznać się z tą stroną, ale OSTRZEGAM wchodzicie tam na własną odpowiedzialność- to wciąga, uzależnia i pożera wolny czas, nawet ten, którego już nie macie!!!).
Znalazłam tam oczywiście kilka ciekawych szablonów do wydrukowania na których można spisać swoje myśli, spostrzeżenia, zaplanować kolejne kroki które musimy wykonać do dokończenia danego projektu- i tak, oczywiście można to z równie świetnym skutkiem zapisać na zwykłej kartce papieru, ale powiedzcie same czy te kolorowe druczki nie wyglądają zachęcająco? Aż się chce działać!!!
Jeżeli ta metoda się u mnie sprawdzi to w przyszłości zrobię post na ten temat, bo dobra organizacja to klucz do sukcesu. Może do tego czasu uda mi się stworzyć idealnie do mnie dopasowany szablon, choć szczerze mówiąc nawet nie wiem w jakim programie tworzy się takie cuda- jeżeli macie jakieś propozycje to dajcie mi koniecznie znać. A może ktoś z Was potrafi coś takiego zrobić? Wszelka pomoc ile widziana ☺
Póki co spisałam rozpoczęte już projekty i w ramach zapowiedzi chciałabym przekazać Wam, że w przyszłości powinno pojawić się kilka, mam nadzieję, ciekawych konkursów oraz gigantyczna ilość recenzji. Na pewno będzie jakieś denko bo pomału zasypuję się pustymi opakowaniami a także kilka makijaży, nowości, postów lakierowych... Zapowiada się kolorowo ☺
Na koniec jeszcze dzięki że jesteście ze mną mimo wszystko, dodajecie skrzydeł ♥♥♥
A teraz wracam do planowania...
Nie należę do grupy osób które chcą blogować zawodowo- żeby wszystko było jasne- nie uważam tego za coś złego- "woloć Tomku w swoim domku" czy raczej na swoim blogu. Niemniej da mnie blogowanie i vlogowanie to hobby i chcę żeby tak zostało. Niestety z tym wiąże się pewien problem- jeżeli z powodu braku czasu COŚ muszę odstawić na boczny tor to właśnie tym CZYMŚ jest blog i kanał na YT.
Ale, ale ja tu nie przyszłam ponarzekać na wieczny brak czasu bo w jakiś niekoniecznie zrozumiały dla mnie masochistyczny sposób bardzo lubię otaczający mnie chaos. Przyszłam tu poinformować, że znowu wracam do gry i to troszkę lepiej zorganizowana niż zazwyczaj ☺.
Wymyśliłam sobie, że stworzę coś na kształt blogowego plannera. Sama nie potrafię zrobić grafiki która w 100% pasowałaby do moich potrzeb więc szukam inspiracji w sieci. Oczywiście jak zawsze w takich chwilach zaglądnęłam na Pinterest'a (jeżeli jeszcze nie wiecie co to jest to koniecznie musicie zapoznać się z tą stroną, ale OSTRZEGAM wchodzicie tam na własną odpowiedzialność- to wciąga, uzależnia i pożera wolny czas, nawet ten, którego już nie macie!!!).
Znalazłam tam oczywiście kilka ciekawych szablonów do wydrukowania na których można spisać swoje myśli, spostrzeżenia, zaplanować kolejne kroki które musimy wykonać do dokończenia danego projektu- i tak, oczywiście można to z równie świetnym skutkiem zapisać na zwykłej kartce papieru, ale powiedzcie same czy te kolorowe druczki nie wyglądają zachęcająco? Aż się chce działać!!!
Jeżeli ta metoda się u mnie sprawdzi to w przyszłości zrobię post na ten temat, bo dobra organizacja to klucz do sukcesu. Może do tego czasu uda mi się stworzyć idealnie do mnie dopasowany szablon, choć szczerze mówiąc nawet nie wiem w jakim programie tworzy się takie cuda- jeżeli macie jakieś propozycje to dajcie mi koniecznie znać. A może ktoś z Was potrafi coś takiego zrobić? Wszelka pomoc ile widziana ☺
Póki co spisałam rozpoczęte już projekty i w ramach zapowiedzi chciałabym przekazać Wam, że w przyszłości powinno pojawić się kilka, mam nadzieję, ciekawych konkursów oraz gigantyczna ilość recenzji. Na pewno będzie jakieś denko bo pomału zasypuję się pustymi opakowaniami a także kilka makijaży, nowości, postów lakierowych... Zapowiada się kolorowo ☺
Na koniec jeszcze dzięki że jesteście ze mną mimo wszystko, dodajecie skrzydeł ♥♥♥
A teraz wracam do planowania...
niedziela, 22 czerwca 2014
Naked 3- makijaż oraz pierwsze wrażenie.
Och jak to dobrze jest znać ludzi, którzy mają świra na tym samym punkcie co my. Mi dzięki YouTubowi udało się poznać wiele bardzo ciekawych osób a jedną z nich jest Asia BeeMajaStyle. Z Asią odwiedzamy się regularnie a przy okazji takich wizyt oczywiście zawsze przegrzebujemy dogłębnie nasze toaletki- wymieniamy się kosmetykami, odlewkami, odsypkami, odkrawkami... co tu dużo mówić moja kosmetyczka po powrocie jest zawsze o wiele bogatsza niż w momencie wyjazdu.
Będąc ostatnio z wizytą skorzystałam z okazji, że Asia posiada paletę Urban Decay Naked 3. Udało mi się zrobić kilka ogólnych ujęć ale z góry zaznaczam, że nie będzie to post z typową prezentacją każdego poszczególnego koloru, kosmetyk nie jest mój więc nie chciałam go tak bezczelnie macać. Paletka na szczęście jest tak popularna, że bez problemu uda się Wam znaleźć takie fotki w sieci.
Wykonałam też jeden makijaż, który chciałabym Wam zaprezentować, mam nadzieję, że się spodoba ☺.
Mój problem w takim przypadku zawsze jest taki sam- makijaże wykonuję dość spontanicznie nie zwracając uwagi na to po które odcienie sięgam. Postaram się jednak możliwie jak najlepiej opisać Wam jak krok po kroku powstawał poniższy look.
Cienie nakładałam na bazę Zoeva. Na całej powiece wylądował Surnout a powyżej załamania roztarłam Limit. Zewnętrzny kącik przyciemniłam Mugshot, ten odcień przeciągnęłam również wzdłuż załamania. Teraz zaczynają się schody- pomiędzy Surnout a Mugshot wylądował jakiś kolor transferowy, wydaje mi się, że mógł to być Liar, ale nic sobie za to nie dam obciąć. Wewnętrzną część oka oraz całą górną granicę rozświetliłam przy pomocy Strange, który jest moim zdaniem pięknym kolorem, gdybym posiadała tą paletę cień ten najprawdopodobniej najszybciej zostałby wykończony. Na środek powieki palcem wklepałam odrobinę Dust- cień jest dość podobny do Surnout z tym, że posiada pięknie rozświetlające drobinki. Delikatna kreska powstała przy użyciu Blackheart. Dolna powieka to połączenie Mugshot i... hmm... nie, pojęcia nie mam, nie będę wymyślać, granica w każdym razie została również roztarta Strange. Tusz pochodzi z Catrice.
Jeżeli chodzi o jakość palety to jak na Urban Decay przystało jest super. Cienie są bardzo dobrze napigmentowane, doskonale się rozcierają i łączą ze sobą, jednym słowem świetnie się z nimi pracuje. Jedyny minus jaki w nich zauważyłam to fakt, że lubią się osypywać przy aplikacji. Kompozycja kolorystyczna również jest bardzo udana, amatorki neutralnych makijaży będą z nią miały dużo zabawy. Moim zdaniem ta paleta, zresztą tak samo jak pozostałe Neked'y najlepiej sprawdzą się u osób, które szukają uniwersalnych zestawień na zasadzie "kupuję raz a dobrze", jednak dla mnie to nie jest "must have".
Pozdrawiam ♥
Będąc ostatnio z wizytą skorzystałam z okazji, że Asia posiada paletę Urban Decay Naked 3. Udało mi się zrobić kilka ogólnych ujęć ale z góry zaznaczam, że nie będzie to post z typową prezentacją każdego poszczególnego koloru, kosmetyk nie jest mój więc nie chciałam go tak bezczelnie macać. Paletka na szczęście jest tak popularna, że bez problemu uda się Wam znaleźć takie fotki w sieci.
Wykonałam też jeden makijaż, który chciałabym Wam zaprezentować, mam nadzieję, że się spodoba ☺.
Mój problem w takim przypadku zawsze jest taki sam- makijaże wykonuję dość spontanicznie nie zwracając uwagi na to po które odcienie sięgam. Postaram się jednak możliwie jak najlepiej opisać Wam jak krok po kroku powstawał poniższy look.
Cienie nakładałam na bazę Zoeva. Na całej powiece wylądował Surnout a powyżej załamania roztarłam Limit. Zewnętrzny kącik przyciemniłam Mugshot, ten odcień przeciągnęłam również wzdłuż załamania. Teraz zaczynają się schody- pomiędzy Surnout a Mugshot wylądował jakiś kolor transferowy, wydaje mi się, że mógł to być Liar, ale nic sobie za to nie dam obciąć. Wewnętrzną część oka oraz całą górną granicę rozświetliłam przy pomocy Strange, który jest moim zdaniem pięknym kolorem, gdybym posiadała tą paletę cień ten najprawdopodobniej najszybciej zostałby wykończony. Na środek powieki palcem wklepałam odrobinę Dust- cień jest dość podobny do Surnout z tym, że posiada pięknie rozświetlające drobinki. Delikatna kreska powstała przy użyciu Blackheart. Dolna powieka to połączenie Mugshot i... hmm... nie, pojęcia nie mam, nie będę wymyślać, granica w każdym razie została również roztarta Strange. Tusz pochodzi z Catrice.
Jeżeli chodzi o jakość palety to jak na Urban Decay przystało jest super. Cienie są bardzo dobrze napigmentowane, doskonale się rozcierają i łączą ze sobą, jednym słowem świetnie się z nimi pracuje. Jedyny minus jaki w nich zauważyłam to fakt, że lubią się osypywać przy aplikacji. Kompozycja kolorystyczna również jest bardzo udana, amatorki neutralnych makijaży będą z nią miały dużo zabawy. Moim zdaniem ta paleta, zresztą tak samo jak pozostałe Neked'y najlepiej sprawdzą się u osób, które szukają uniwersalnych zestawień na zasadzie "kupuję raz a dobrze", jednak dla mnie to nie jest "must have".
Pozdrawiam ♥
Subskrybuj:
Posty (Atom)