Zanim jednak przejdę do rzeczy chciałabym zaznaczyć, że wybór był ogromnie ciężki- dostałam mnóstwo bardzo ciekawych tekstów- jesteście naprawę niesamowici i należą się Wam ogromne brawa. Mam też ogromna nadzieję, że bawiliście się przy tym równie dobrze jak ja :D
W tym miejscu pragnę również gorąco podziękować wszystkim osobom które wzięły udział w mojej zabawie :*
W dniu dzisiejszym zamieszczę tylko zwycięski tekst, ale w przyszłości będę publikować kolejne prace konkursowe- sami zobaczycie jak wysoki był poziom.
Ale nie przeciągając chciałabym w końcu ogłosić, że zwyciężczynią mojego rozdania Essence została..... Vanth0 ze swoim opowiadaniem "Kot".
Vanth0 poproszę oczywiście o mail z adresem na który mam wysłać nagrodę, a Was zapraszam do ciekawej lektury....
Chcecie wiedzieć, jak umierałem? Naprawdę chcecie? Uprzedzam, że nie będzie to radosna historia, śmierć nigdy nie jest wesoła. Co, mówicie, że to ważne, że świat musi się dowiedzieć aby już nigdy więcej... To obrzydzenie na waszych twarzach - że jesteście zmuszeni do rozmowy z kimś takim, jak ja, duma z dobrze spełnionego obowiązku, a jednocześnie niezdrowe zaciekawienie. No cóż, niech i tak będzie - spełnię waszą zachciankę, ale uprzedzam, że później możecie żałować - nigdy już spokojnie nie zaśniecie.
Za pierwszym razem stało się to bardzo szybko, cóż byłem wtedy młody i pełen szczytnych ideałów - za dużo wysłuchałem historii wyśpiewanych przez bardów - dzielni rycerze, dziewice w potrzebie, bohaterskie czyny, cała ta papka dla spragnionej sensacji gawiedzi. I przy tym ja - naiwny młody człowiek dopiero wkraczający w życie i czujący, że ma przed sobą misję wielkiej wagi, prawie że zbawienie świata... Później się okazało, że świat wcale nie ma ochoty być zbawiony. Wędrując z głową nabitą wizjami mojego przyszłego heroizmu dotarłem do wioski, gdzie stacjonował oddział najemników. No, może nie do końca stacjonował - raczej urządzili sobie przerwę w podróży połączoną z rozrywkami typu grabienie, podpalanie i mordowanie, aha żeby nie zapomnieć - jeszcze gwałcenie. To chyba cieszyło ich najbardziej, zwłaszcza jeśli ofiara próbowała się opierać, zresztą w końcu i tak szybko kończyła życie, więc można rzec, że były to dwie przyjemności na raz. Jestem cyniczny? O, bardzo przepraszam, spróbuję się na przyszłość trochę opanować. Tak więc wkroczyłem w to całe zamieszanie. Nie pamiętam już dziś, co wtedy mówiłem, ale zapewne coś w stylu "Zostawcie wy zbiry tych niewinnych ludzi, bo inaczej...". To, że wybuchnęli gromkim śmiechem trochę mnie zaskoczyło, ale starałem się nie wypaść z roli (za dużo bardów, jak już wspominałem), wyciągnąłem więc miecz i z bojowym okrzykiem rzuciłem się na nich. To byli zawodowcy, a ja nie potrafiłem wtedy nawet ułamka tego, co dziś. Zginąłem szybko.
Drugi raz... Byłem już bardziej doświadczony, a i na życie patrzyłem już w realny sposób. Zostałem członkiem gwardii jednego z pomniejszych książątek. Którego pytacie - nieważne, zresztą było to tak dawno, że kości jego i jego potomków rozsypały się już w proch. Ów pan miał wielu sąsiadów, zaś im niezwykle podobały się ziemie, na których władał - dogodne położenie na szlaku kupieckim, liczne porty, kopalnie złota i srebra, lasy pełne rzadkich i cennych drzew - po prostu niezwykle łakomy kąsek. Najazdy zdarzały się więc często, a w zamku na porządku dziennym były odwiedziny skrytobójców, czy też potrawy o większej ilości składników, niż by to przepis przewidywał. Potrzebna więc była ochrona - i to nie jacyś członkowie pospolitego ruszenia, lecz świetnie wyszkoleni wojownicy. Akurat nie miałem żadnego ciekawszego zajęcia, a poza tym bardzo dobrze płacił. Żyło nam się całkiem wygodnie - obszerne kwatery, dobra strawa, częste wizyty kobiet... Oczywiście ta sielanka przerywana była licznymi porachunkami z nieproszonymi gośćmi, ale ich umiejętności rzadko kiedy równały się naszym. Dobry skrytobójca jest drogi, a sąsiedzi należeli raczej do pazernych. I już myślałem, że na dłuższy czas będę miał spokój, gdy pewnego wieczora po kolacji, gdy cały nasz oddział przygotowywał się do innych przyjemnych czynności nagle poczułem się jakoś dziwnie - światy zawirował mi przed oczami i nic więcej nie pamiętam... później , dużo później dowiedziałem się, że nasz pracodawca zawarł .układ z władcą jednego z sąsiednich królestw na tyle potężnym, że jego protekcja wystarczała, aby ukrócić zapędy całej reszty. W takiej sytuacji staliśmy się niepotrzebnym wydatkiem, a skoro normalnie zabić nas byłoby naprawdę bardzo trudno... pewne trucizny działają szybko i są prawie niewyczuwalne. Kiedyś wróciłem do tego zamku... książę umierał długo i boleśnie.
Trzeci...To była bitwa. Nie pamiętam już, jak się w to wplątałem, kto z kim i dlaczego walczył, zresztą to chyba nie ważne. W tłumie zginąć jest bardzo łatwo i żadne umiejętności tu nie pomogą - gdy jesteś zadeptywany przez zgraję żądnych krwi chłopów miecz do niczego się nie przydaje. Dostałem wtedy chyba kosą, a może widłami, a potem przetoczyło się po mnie to wyjące stado rozglądając się za kolejnymi "panami rycerzami" którym chcieli udowodnić, że wysoko urodzeni umierają tak samo jak maluczcy, a zbroja jest tylko dodatkowym wyzwaniem dodającym całej sprawie trochę więcej emocji.
Kolejny raz. Wiedziałem, że nie powinienem był wchodzić do tego domu, ostrzegały mnie przed tym moje wyczulone zmysły, ale byłem zmęczony po długiej podróży, a poza tym bardzo potrzebowałem tej pracy - pieniądze skończyły mi się kilka dni temu, a jestem przyzwyczajony do pewnych luksusów - dobra karczma, drogie wino, jakaś profesjonalistka... A jakoś nie miałem ochoty uzyskiwać tych rzeczy za pomocą miecza czy sztyletu. Błąd. Gdy usłyszałem wiadomość, że poszukiwani są ludzie do ochrony bogatego kupca, który wybiera się w daleką i pełną niebezpieczeństw wyprawę do tego jeszcze kwota, jaką oferowano była tak wysoka, że mogła mi zapewnić długi okres dostatniego życia nie zastanawiałem się długo. Wszedłem i błyskawicznie chciałem rzucić sztyletem, który miałem przygotowany (zmęczenie zmęczeniem, ale nauczyłem się ufać swoim przeczuciom) ale było już za późno - dostałem czymś w łeb i straciłem przytomność. Ocknąłem się przywiązany do stołu. Wokół tłum postaci w ciemnych szatach zawodził jakieś pienia, a jeden z nich wyglądający na kapłana - uduchowiony wyraz twarzy, mnóstwo amuletów - zbliżał się do mnie z nożem ofiarnym. Próbowałem rozerwać więzy, ale trzymały mocno. Zbliżył ostrze do mojej piersi... ból i to dziwne uczucie gdy widzisz własne serce bijące w czyjejś dłoni. Tak, w ofercie pracy zapomniano wspomnieć, że kupiec nie żyje, a obstawa potrzebna mu jest na drodze w zaświaty, które zgodnie z wyznawaną przez niego religią aż roją się od niebezpieczeństw. Nic dziwnego, że chciał najlepszych. Pewnie się trochę zdziwił, gdy okazało się, że nie ma mnie w jego widmowym orszaku. Może dzięki temu nie dotarł do upragnionego raju - życzę mu tego z całego serca.
Jak to, macie już dość mojej opowieści? Czyżbym was zanudził? Ach, skończyły się godziny urzędowania. Żony czekają, dzieci. O, przepraszam, wy nie możecie... więc pewnie kochanki... Powiedzcie temu sługusowi, żeby mnie nie dotykał. Może się to dla niego źle skończyć, a ja nie lubię, gdy opuchlizna zaciera szlachetny owal mojej twarzy. Mamy spotkać się jutro? Niecierpliwie czekacie na ciąg dalszy? Słodkich snów panowie, słodkich snów…
Ciekawe, czy mi uwierzyli, Co prawda podałem im bardzo okrojoną wersję , gdyby znali całą prawdę... mogłoby to się skończyć szaleństwem. Zresztą nie chcę, aby dowiedzieli się o wszystkim - niektóre wspomnienia są tylko moje i nikt się o nich nigdy nie dowie. Oprócz... Nie powiem im jak to jest kiedy się umiera, gdy każda komórka ciała czuje przeszywający ból, który wydaje się będzie trwał wiecznie. Jak to jest, gdy budzisz się nagi w jakimś nieznanym miejscu, czujesz zimno i lęk i nic nie pamiętasz - nie wiesz kim jesteś, skąd tu się wziąłeś. Wspomnienia wracają później, dużo później i to nie wszystkie - nigdy nie wiem, ile straciłem z poprzedniego życia i czy to nie były rzeczy na których mi najbardziej zależało. Po przebudzeniu świat wygląda tak pięknie - kolory są tak jaskrawe i soczyste, że aż oczy bolą. Różowy blask świtu, granat nieba usianego gwiazdami, feeria barw, która chłonie się wszystkimi zmysłami. Każda najdrobniejsza rzecz potrafi wprawić w nieopisany zachwyt - godzinami potrafiłem przyglądać się źdźbłu trawy, obłokom, czy małej muszce. Tak jest przez kilka dni, a później wszystko mija i znów widzę świat jako wielkie zbiorowisko nieszczęść i hańby, gdzie ludzie myślą tylko o tym, jak wykorzystać innych. Szybko wraca mój cynizm. I sam zaczynam realizować swoje własne, egoistyczne cele. Z każdym kolejnym przebudzeniem mur, jaki utworzyłem wokół mej duszy staje się coraz grubszy. Na początku miałem ideały - teraz nie mam już nic oprócz swego miecza i woli przetrwania choć tak długo, abym mógł skorzystać z życia jak najwięcej. Z każdym przebudzeniem jestem lepszy - jako wojownik. Nie wiem, czy dziś znalazłby się ktoś, kto by mi dorównał. Nie, to nie jest megalomania - po prostu stałem się chodzącą maszyną do zabijania. Ważne jest to, aby za dużo nie myśleć, bo wtedy mogą opaść cię skrupuły i zaczniesz zastanawiać się nad sensem tego, co robisz - kiedyś mi się to zdarzyło podczas wykonywania zlecenia - miałem zabić pewną kobietę, która odmówiła jednemu z możnych. Oczywiście zadanie przyjąłem, w końcu trzeba za coś żyć, a zapłata była warta zachodu, ale gdy już znalazłem się w jej komnacie... Spała. Była taka młoda i piękna, wyglądała tak niewinnie. Poruszyła się przez sen, złote włosy rozsypały się po poduszce, na ustach wykwitł delikatny uśmiech... Długą chwilę stałem zapatrzony, z wazy stojącej na ławie wziąłem pojedynczą różę i położyłem ją przy policzku dziewczyny. Potem wyszedłem. Kilka kolejnych miesięcy zajęła mi ucieczka i wykańczanie licznych zbirów wysyłanych przez mojego ex pracodawcę. A ona i tak zginęła i to w dużo boleśniejszy sposób, niż bym ja to sprawił. Od tego czasu już nie powtórzyłem takiego błędu. Zabijam bez zastanowienia.
Witam, witam szanownych panów, dobrą mieliście noc? Podkrążone oczy, czyżby... Nie, powstrzymajcie tego pachołka, bo to, że jestem związany wcale nie zapewnia mu bezpieczeństwa. Tak, posiadam pewne umiejętności...Spokojnie, jeśli niczego nie zrobi, ja też nie będę działać. Tak, więc chcecie wysłuchać dalszego ciągu mojej historii...Wciąż zastanawiam się, dlaczego. Nieważne, i tak się nie przyznacie do prawdziwych powodów...
Kolejny raz. To był mag, któremu niebacznie wszedłem w drogę. Sprzeczność interesów? Można to i tak nazwać. Muszę przyznać, że był dobry - tak dobry, że nie miałem żadnych szans, choć moje umiejętności były już wtedy takie, że mało kto mógłby mi dać radę. Miałem już wcześniej doczynienia z kilkoma czarownikami, których z większym lub mniejszym trudem, ale pokonałem, więc i w tym przypadku nie spodziewałem się jakichś specjalnych trudności. Błąd - nie pierwszy i nie ostatni, ale tym razem przyszło mi zapłacić życiem. Ostatnie, co pamiętam, to jego szaleńczy chichot.
I znów...Tym razem była to tak bezsensowna śmierć, że na samo wspomnienie ogarnia mnie wściekłość. Jechałem do stolicy, bo znudziło mi się włóczenie po górach do czego byłem zmuszony po wyrżnięciu oddziału królewskich dragonów. Nie spodobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzyli. W konsekwencji spędziłem jakiś czas podziwiając wschody i zachody słońca nad górskimi szczytami do momentu, gdy nie uznałem, ze cała sprawa już przycichła. Był późny wieczór, mój koń coraz szybciej tracił siły. Zaczęła się zadymka. Doszedłem do wniosku, że trzeba stanąć na popas, ale chciałem przejechać jeszcze kawałek mając nadzieję, że może trafię na karczmę. W pewnej chwili drogę przegrodziła mi rzeka. Była zamarznięta, w końcu to środek zimy, a w przemierzanych przeze mnie rejonach w tym okresie bywa na prawdę mroźno. Wjechałem na zmrożoną powierzchnię. Koń szedł spokojnie i byłem już w połowie drogi, gdy nagle lód zatrzeszczał niepokojąco. Ścisnąłem boki mojego rumaka próbując zmusić go do przyspieszenia, lecz poczułem, że szklista tafla załamuje się pod jego kopytami. Próbował walczyć rozpaczliwie wierzgając, ale wszystko potoczyło się tak szybko... Noga uwięzła mi w strzemieniu i zrozumiałem, że nie zdążę się uwolnić. A pod lodem , bez powietrza nawet ja nie potrafię przeżyć...
Wtedy podróżowałem z człowiekiem, którego uważałem za swego przyjaciela. Bardzo trudno jest mi komukolwiek zaufać, ale sądziłem, że lata wspólnej walki, dzielenia jednej derki co noc, ucieczek i pościgów do czegoś zobowiązują. Kilka razy uratowałem mu życie, a on zrewanżował mi się tym samym. Byłem pewien, że mogę mu całkowicie ufać... Tej nocy zatrzymaliśmy się na leśnej polanie. Na mnie przypadła pierwsza warta. Siedziałem wpatrzony w ciemność, gdy usłyszałem za sobą ciche kroki. Usiadł obok mnie, milczeliśmy. Nagle poczułem przeszywający ból. Gdy wyciągał z moich pleców sztylet słyszałem jeszcze, że mnie przeprasza, ale kwota, jaką mu zapłacono była tak wysoka, że... Dalej już nie wiem, co mówił - odpłynąłem w nicość...
Chyba straciłem rachubę... Tak, to było po raz ósmy. Wyprawa do ruin zamku, gdzie szukałem ukrytych skarbów? Nie, raczej zapomnianej wiedzy. Złowrogie miejsce, gdzie nawet w pełnym blasku słońca wydawało się, że zza każdego załomu murów wypełza mrok. Panująca wokoło cisza tak wielka, ze słychać było najdrobniejszy szelest wywołany moimi krokami powodowała, iż cały czas miałem wrażenie, że ktoś, albo coś na mnie czeka, skrada się za plecami i gotuje do skoku, coś bardzo, bardzo głodnego. Zrzuciłem te wrażenia na karb zbyt bujnej wyobraźni i szedłem dalej. Wejście do lochów było tak zarośnięte pnączami, że z trudem udało mi się przedrzeć. W środku panowała ciemność tak głęboka, że pomimo iż moje oczy potrafiły się przystosowywać do widzenia w mroku, to w tym przypadku umiejętność ta nie zadziałała - jakby czerń wokół mnie nie była czymś naturalnym. I nie była. Nagle ujrzałem przed sobą dwa jarzące się punkty, które powoli zbliżały się w moim kierunku. Wyciągnąłem miecz i odruchowo przyjąłem postawę do odparcia ataku. Usłyszałem drwiący śmiech - "Mały człowieczek z kijkiem". Wtedy go zobaczyłem. Nie wiem, z jakiej otchłani wypełzną, jakie przekleństwo zwabiło go do tego miejsca i za jakie potworne czyny mieszkańcy miasta zostali pokarani czymś takim. Ja, który nie raz bez lęku spoglądałem śmierci w oczy poczułem, jak po plecach powoli spływa mi stróżka lodowatego potu. Był tak czarny, że wydawał się dziurą wyciętą w mroku, tylko oczy płonęły krwistoczerwonym płomieniem. Te oczy były chyba najgorsze - przebijała z nich szatańska inteligencja, żądza mordu i radość - radość z kolejnej ofiary po tak wielu latach postu. Wiedziałem, że nie mam żadnych szans, ale postanowiłem drogo sprzedać swoje życie. Walka trwała długo, nie wiem dokładnie ile, bo szybko straciłem poczucie czasu. Przeciwnik był potężny, a moje umiejętności okazały się nic nie warte. A jednak walczyłem, choć coraz trudniej przychodziło mi uniesienie miecza. Każdy cios mógł stać się tym ostatnim, a to, że udawało mi się go sparować było częściej kwestią szczęścia niż kunsztu szermierczego. Początkowo bawił się mną jak kot myszą - myślał , że szybko skończy. W miarę upływu chwil, gdy ciągle jeszcze stałem na nogach jego wzrok zmienił się, ujrzałem w nim jakby niechętny szacunek... w pewnym momencie było mi już wszystko jedno - nie miałem sił aby atakować, tylko odruchowo parowałem ciosy. Wreszcie ręka mnie zawiodła, nie byłem dosyć szybki... Jego ogniste ostrze przeszło przez moje ciało jak przez masło. Powoli osunąłem się na ziemię... Później przez wiele lat w okolicznych wsiach opowiadano o straszliwym żywiole, który przez kilka dni i nocy szalał w ruinach przeklętego miasta. Cóż, tak powstają legendy...
To już chyba wszystko, co chcielibyście usłyszeć. Spokojnie panie, nie rób tak przerażonej miny, za drzwiami nie czyha żaden demon, chyba że małżonka... O , znów się zapomniałem. Nie macie już żadnych pytań? Więc czeka mnie pewnie powrót do mojego tymczasowego apartamentu. Spotkamy się jutro mam nadzieję? Pewnie w nieco większym gronie...
Gdybym wiedział, że ta historia o demonie zrobi na nich takie wrażenie podałbym im mniej okrojoną wersję, ale nie, trzeba mieć na uwadze spokojny sen bliźnich...Nie powiedziałem im całej prawdy, nie powiedziałem nawet jej części...no, może drobny ułamek. Zataiłem to, co było najważniejsze, przynajmniej dla mnie. Nikt się nie dowie, że gdy umierałem leżąc w kałuży własnej krwi demon podszedł do mnie, przyklęknął i spojrzał mi prosto w twarz. Poczułem w swoim umyśle jego obecność, sondował mnie powoli i skrupulatnie. Poczułem więź, która nas łączyła - on też był wyrzutkiem, przez nikogo nie zrozumianym. Poczułem podziw i szacunek dla godnego przeciwnika, którym dla niego byłem. I żal z powodu tego, co zrobił, tego, że nie miał innego wyjścia. Nim odszedł pozostawił mi pożegnalny dar. Zrozumiałem, że śmierć nie ma już nade mną władzy, że nigdy nie przyjdzie, nigdy nie będzie już przebudzenia z nicości. Nigdy...chyba ze ją o to poproszę...
Po raz ostatni, jeśli wierzyć mam demonowi otwieram oczy. Tym razem leżę na skalistym płaskowyżu porośniętym nielicznymi kępkami wrzosu. Po niebie pędzą burzowe chmury. Jest mi zimno. Zawsze bałem się tych momentów - słaby i bezbronny, jak kostka do gry rzucona na świat ręką jednego z bogów, który przegrał kolejną partię, lecz ciągle ma nadzieję na rewanż... Jeśli mam wierzyć demonowi, to już ostatnie takie przebudzenie, już nigdy więcej... Stałem się nieśmiertelny - czy Bogowie nie będą zazdrośni? Byli...
To moja ostatnia noc... Mam dużo czasu na myślenie, na wspomnienia... Czego dokonałem? Komu pomogłem? Co miałem z tego życia? Na wszystkie te pytania odpowiedź jest krótka i bolesna - nic. Nikt za mną nie zapłacze, nikt o mnie nie będzie pamiętał, chyba ze w swoich złorzeczeniach. Kogo znałem? Bandy najemników, przekupnych paserów, kilka dam sprzedających swe wdzięki za większą lub mniejszą kwotę - o tak, tych ostatnich było całkiem sporo, w końcu mężczyzna czasem potrzebuje... Tak więc nie mam powodu do żalu... Nawet jestem szczęśliwy i z niecierpliwością oczekuję jutrzejszego ranka. a może już dzisiejszego? Chciałbym, żeby czas szybciej mijał, by chwila, w której rozstanę się z tym światem już nadeszła. Może, jeśli wierzyć opowieścią staruszków, że życzenie wypowiadane w chwili śmierci zawsze się spełnia, ja będę miał tylko jedno... Właśnie dla niego zdecydowałem się umrzeć.
Po długiej podróży dotarłem na tereny, które zwykli ludzie omijają z daleka. Las Elfów - ostatnia enklawa zamieszkała przez tą rasę, bo wszędzie indziej dawno już zostali wybici przez nienawidzącą inności tłuszcze. Dobrze pilnują swego królestwa - liczne wyprawy organizowane przez żądnych sławy i chwały rycerzy nigdy z stamtąd nie powracały. Postanowiłem wypróbować dar demona. Las wyglądał niesamowicie - potężne drzewa pokryte, mimo nadchodzącej zimy liśćmi i kwiatami w pełnym rozkwicie. Nawet ja poczułem zachwyt nad tym pięknem. Zagłębiłem się w ich cień. Trawa pod moimi stopami była jedwabiście miękka - czułem to nawet pomimo grubych podeszew butów. Słyszałem śpiew ptaków. Nigdzie nie widziałem, ani nie czułem żadnego zagrożenia, jakież więc było moje zdziwienie, gdy usłyszałem gwałtowny szelest za plecami. Powoli odwróciłem się, starając nie wykonywać żadnych gwałtownych gestów. To był oczywiście elf - ubrany w tunikę i spodnie w kolorach zlewających się z tłem, szczupły i trochę niższy ode mnie. Nie widziałem jego twarzy - zakrywała ją wraz z włosami maska, jaką zazwyczaj nosili elfi zwiadowcy. Wszystko to ujrzałem w ułamku sekundy, gdyż błyskawicznie wyciągnął miecz i rzucił się na mnie. Sparowałem jego atak i zaczęła się walka. Był dobry, bardzo dobry nawet jak na elfa. Myślałem początkowo, że rozprawienie się z nim to kwestia kilku ciosów, ale w miarę, gdy walka przedłużała się zacząłem doceniać mojego przeciwnika. Ale i elfy się męczą. Wykorzystałem moment jego nieuwagi, wybiłem mu z dłoni miecz, a następnie zaatakowałem całym ciałem obalając go na ziemię. Upadł z cichym jękiem. Przyklęknąłem przy nim ze sztyletem w ręce i ściągnąłem mu maskę - czasami muszę spojrzeć w twarz tym, których zabijam - to taki rodzaj hołdu dla wybranych. Spojrzałem i wtedy... cały świat stanął w miejscu i zrozumiałem, że teraz już dla mnie nie liczy się nic, że wszystko mogę poświęcić dla tych zielonych oczu. A ona uśmiechnęła się i zrozumiałem, że czuje to samo...
Byliśmy nierozłączni - razem w walce, w ucieczce, w chwilach dobrych i złych. Była dla mnie wszystkim - moim światłem, nadzieją, zbawieniem. Nie chcę teraz przypominać sobie, ile razem przeszliśmy, to zbyt osobiste... Tego dnia... wszystko wyglądało jak zwykle droga przez las, zapadający zmierzch... Nie spodziewaliśmy się tego oddziału najemników, ale ich widok sprawił nam radość - kolejna okazja do przećwiczenia naszych umiejętności. Z uśmiechem na ustach podeszliśmy bliżej z obnażoną bronią . I to był błąd - mieli proce. Nawet się nie zorientowałem, kiedy dostałem kamieniem w głowę i ogarnęła mnie ciemność. Ocknąłem się czując, że ktoś boleśnie kopie mnie w bok. Pół leżałem skrępowany i zakneblowany, oparty o drzewo. Przywódca grupy - to on potraktował mnie butem - z obrzydliwym rechotem stwierdził, że międzyrasowe kontakty bywają szkodliwe, ale jego ludzie koniecznie chcą sprawdzić, co ta elfka takiego w sobie ma... I wtedy ją zobaczyłem. Stała przytrzymywana przez kilku drabów. Łatwo się nie poddała - wokoło walało się kilka trupów pociętych z typową dla niej maestrią, ale musiała ulec przewadze liczebnej. Jeden ze stojących za nią drabów podciął jej kolana - padła na ziemię. I wtedy się zaczęło. Patrzyłem zagryzając zęby, nie czując spływającej po brodzie krwi. Próbowałem przerwać więzy, ale to byli fachowcy... Nie pozostało mi nic oprócz patrzenia... Nie wydała żadnego odgłosu - nawet nie jęknęła, słychać było tylko zachęcające okrzyki mężczyzn. Patrzyłem... patrzyłem... patrzyłem... Wreszcie ogarnął mnie błogosławiony mrok. Gdy ponownie odzyskałem zmysły byłem sam. Odeszli, rozcinając wcześniej moje więzy. Powoli podniosłem się i wtedy wzrok mój padł na coś, co przypominało żałosną kupkę porzuconych szmat. Wszystko do mnie powróciło - rzuciłem się w tamtym kierunku. Żyła jeszcze... Padłem na kolana i powtarzałem jej imię. Otworzyła powoli oczy... chyba mnie rozpoznała, bo próbowała się uśmiechnąć i wyszeptać moje imię... Było już za późno. Pełen rozpaczy widziałem, jak mgła powoli zasnuwa zielone oczy które były dla mnie całym życiem. Zwiotczała w moich ramionach. Wybuchnąłem niepohamowanym szlochem, wykrzykiwałem jej imię, wyłem jak zwierze przeklinając wszystkich bogów, ale życia jej to nie wróciło. Delikatnie wziąłem ją na ręce i wyruszyłem w moją najdłuższą podróż, aby mogła spocząć wśród drzew, które tak ukochała. U wrót puszczy czekał na mnie orszak elfów. Nie wiem, w jaki sposób się dowiedzieli... nieważne. Dane mi było pocałować ją po raz ostatni, a potem ponieśli ją wśród drzew otulonych opadającą szarą mgłą...
Już czas... Po raz który będę umierał? Dziewiąty? Za chwile się okaże, czy starsi mieli rację...
A kiedy prowadzono go na stracenie ludzie dziwili się, bo nie okazywał strachu, jak inni skazańcy, wręcz przeciwnie - sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się doczekać, kiedy pętla zaciśnie się mu na szyi. A kiedy już stał na szafocie, uśmiechał się z wyrazem takiego szczęścia na twarzy, jakby miał się za chwilę spotkać z kimś, kogo dawno nie widział, a za kim niesamowicie tęsknił. Umarł szybko. Po śmierci odkryto, że nosił na piersi medalion, w którym zamknięty był pukiel czarnych włosów. Jedni mówili, że to trofeum po pokonanym wrogu, inni że jakiś diabelski amulet...
Magiczne.
OdpowiedzUsuńhttp://my-orange-island.blogspot.com/
Gratuluję!!
OdpowiedzUsuńWyszło na to, że dobrze, że się nie wychylałam z moimi wypocinami ;)
Ja również gratuluje, trzeba mieć talent żeby takie opowiadania pisać :)
OdpowiedzUsuńGratuluję zwycięscy. Naprawdę się należało. :)
OdpowiedzUsuń